Dziś Internet jest dosłownie zasypywany różnego rodzaju wskazówkami i sugestiami dotyczącymi ultranowoczesnych urządzeń do ładowania technologii mobilnych na wolności. Ludzie nauczyli się nawet czerpać prąd z nudy z cytryny. Ale nasi nie tak odlegli przodkowie, którzy walczyli na frontach (i za swoją linią) II wojny światowej, również ładowali urządzenia elektroniczne w lesie. Co prawda nie były to bynajmniej smartfony czy laptopy, ale krótkofalówki do komunikacji z centralą. Skąd więc partyzanci wzięli elektryczność wśród drzew i krzewów?
Podczas wojny komunikacja jest często tym, co oddziela cię od śmierci, a operacja od porażki. Własne radiostacje znajdowały się nie tylko w jednostkach wojskowych, ale także w formacjach partyzanckich. Szczególnie ważna była komunikacja z tymi ostatnimi. Zarówno na froncie, jak i za jego linią radio było chronione jak oko w oko, a radiooperator był zawsze jednym z najcenniejszych specjalistów w formacji wojskowej.
W latach czterdziestych używano radiotelefonów o bardzo niskiej wydajności energetycznej według współczesnych standardów. Tyle jedliśmy, żywiliśmy się ogromnymi i ciężkimi (i absolutnie niepojemnymi) bateriami. Do obsługi krótkofalówki wymagane było źródło zasilania o napięciu do 10 woltów. Ogólnie rzecz biorąc, ówczesne radia nadal były gadżetami! Głównym problemem było to, że ówczesne radia bardzo szybko usiadły. A co najważniejsze, ładowanie takiego zestawu w terenie było niezwykle trudne. Początkowo proponowano użyć do tego dynama: przyjaciel się obraca, pracujesz z połączeniem. Niezwykle niepraktyczny, głośny i trudny.
Na pomoc wojskom sowieckim i partyzantom przybyli krajowi fizycy. W Leningradzkim Instytucie Fizyki i Techniki od początku wojny trwały prace nad stworzeniem termogeneratora zdolnego zastąpić dynamo do ładowania krótkofalówki. Naukowiec nadzorował zespół badawczy Abram Yoffe, na którego cześć później zostanie nazwany słynny „partyzancki melonik”. Kompaktowy termogenerator został opracowany przez fizyka Jurij Masłakowc. Urządzenie bazuje na efekcie Seebecka.
Zasada działania garnka polegała na zastosowaniu kilku połączonych szeregowo różnych przewodników, które tworzyły zamknięty obwód elektryczny. W tym przypadku styki przewodów zostały umieszczone tak, aby znajdowały się w różnych strefach temperaturowych: jedna część generatora była nagrzewana, a druga w tym momencie stygła. W wyniku jednoczesnego ogrzewania i chłodzenia obwodu powstała energia elektryczna. Do produkcji przewodników konieczne było użycie konstantanu (stopu miedzi, niklu i manganu), a także antymonu z cynkiem. Oficjalnie urządzenie otrzymało nazwę TG-1 (Termogenerator-1).
>>>>Pomysły na życie | NOVATE.RU<<<<
Na wyjściu TG-1 dawał moc 0,5 ampera przy napięciu 12 woltów. To wystarczyło, by naładować radiostację z ognia. Ulepszone modele takich generatorów TG-2 i TG-3 produkowano na potrzeby wojska i gospodarki narodowej w ZSRR do początku lat 90. XX wieku.
Jeśli chcesz wiedzieć jeszcze ciekawsze rzeczy, to powinieneś poczytać o tym dlaczego sowieccy czołgiści masowo sprzeciwiali się pojawieniu się? na pistoletach hamulców wylotowych.
Źródło: https://novate.ru/blogs/130321/58182/
TO INTERESUJĄCE:
1. Dlaczego autobusy KavZ z maską, popularne w ZSRR, zostały nagle wycofane?
2. Dlaczego amerykańscy mężczyźni noszą koszulkę pod koszulą?
3. Karabin maszynowy Berezin: sławny i nieznany jednocześnie